OSTATNI
Z RODU Świat z naszej historii nie jest ani zbyt duży, ani zbyt wspaniały, a przecież zamieszkują go dobrzy i uczciwi ludzie. Obok żyją też ludzie zupełnie przeciętni i nijacy, zamknięci w ołowiane ramy codziennych obowiązków, rzadkich sukcesów i anonimowego niemal przemijania. Jedni i drudzy potrzebni są światu i sobie nawzajem. Co prawda, bez tych pierwszych Ziemia byłaby tylko zbiorowiskiem najzwyczajniejszych pożeraczy chleba, ale bez tych drugich, świat, o którym mowa, byłby salonem uwięzionym w złoconych kandelabrach i woskowanych parkietach. Ważni więc są wszyscy, chociaż nie o wszystkich upomni się historia wielka. O wielu nie upomni się nawet historia mała, ta, którą każdy z nas przechowuje w szufladach przedwojennego kredensu. Wchodzimy zatem w mały świat małych domów i pięknych, chociaż niszczejących już drzew. Wchodzimy w krainę rozległych pól i wąskich ścieżek, które bardzo rzadko prowadzą do placów Paryża, do ulic Nowego Jorku, do zabytków Moskwy i Leningradu. Nasz świat jest wioską. Wioska nazywa się Bardo. Z Barda najbliżej jest do Chwalibogowa i Wrześni, ale z całą pewnością ani przeszłość, ani teraźniejszość nie wytyczyły przez Bardo autostrady w przyszłość świetlaną i niewątpliwą. Może to i lepiej, bo zalegająca tam wszędzie cisza pozwala usłyszeć coś więcej, zobaczyć jaśniej i przeczuć bezlitośniej. Faktem jest, że takie słuchanie, patrzenie i czucie przyprawia niekiedy o ból głowy czy nawet o niebezpieczny skurcz serca, ale jest to cena jaką trzeba raz po raz płacić za dar przenikania myślą w wyższe kręgi raju i ocierania się ciałem o niższe kręgi piekła. Wieś nazywa się Bardo. Miejscowi twierdzą, że od wędrownych śpiewaków zapożyczono tę nazwę, co niezbyt chyba pasuje do prawdy historycznej, bo skąd niby na początku XIV wieku (pierwsze wzmianki o Bardzie z tą właśnie nazwą) w tak małej wiosce, tak daleko od ówczesnych centrów kulturalnych Europy, tak wyszukana elegancja, skąd niby mieli się brać owi wędrowni artyści i co mieliby w Bardzie do roboty? Aleksander Brückner w swoim słowniku etymologicznym mówi o rzeczowniku "bardo" (pagórek) u nas już nie używane, chyba, że w nazwach miejscowych "Bardo", co w przypadku znanej nam wioski mogłoby zgadzać się z rzeczywistością, bo w samej wsi i w najbliższej okolicy znajdowało się zawsze - jak niegdyś głosiła legenda - kilka co najmniej pagórków. Na jednym z całą pewnością stoi kościół parafialny, drugi porośnięty coraz rzadszym lasem i dokumentnie rozryty zmienia się z małej kopalni żwiru w duże i nieodwołalnie szkaradne wysypisko śmieci, zaś o reszcie milczy i historia i równinna niestety rzeczywistość okolicznych pól i łąk. W Bardzie, chociaż jest ono dzisiaj zaledwie małą, w części pegeerowską, wioską, skąd najbliżej jest tylko do Chwalibogowa i Wrześni, a daleko niemal wszędzie, wioską bez specjalnych widoków na przyszłość, gdzie stoi co prawda ośmioklasowa szkoła podstawowa, ale gdzie nie rodzą się geniusze - w niedalekiej przeszłości działy się rzeczy wielkie na miarę lokalnej wielkości. Panowali tam ludzie światowi, pragnący uczynić ze swoich dóbr miniaturkę najpiekniejszych miast osiemnastowiecznej Europy. I to napomknienie mogłoby właściwie wystarczyć, gdyby nie fakt, że jeden z bohaterów tej opowieści wśród tamtych szlacheckich rodów upatruje początków swojego dzisiejszego świata. Trzeba więc na chwilę cofnąć się w czasie, aby porządek rzeczy nie uległ zachwianiu. Wszystko zaczęło się - jak to zwykle bywa - dużo wcześniej, bo na początku XIV wieku, kiedy to Niemir ze Szczytnik odstąpił część Barda Cystersom z Lądu, ale jak podają księgi parafialne, to co najważniejsze w tej historii, początek swój wzięło w roku 1742. Wtedy właśnie imć pan Jakub Suchorzewski ożenił się z panną Zajączkówną w Kołaczkowie, stając się tym samym współwłaścicielem dóbr kołaczkowskich i bardzkich. Dopiero jednak syn jego - Ignacy Suchorzewski, stał się dziedzicem między innymi całego Barda. O szczegółach tych operacji kroniki milczą. Jedno jest pewne, że w roku 1773 całe Bardo przeszło w ręce Ignacego, który, jak można domniemywać, rzadko bawił w swej nowej siedzibie. W części go bowiem sprawy polityczne, w części interesa kołaczkowskie poza nowo nabytym majątkiem zatrzymywały. Najbardziej jednak mizerny stan Barda odpychał go od nowego majątku. A że napatrzył się świata i ku oświeceniu powszechnemu, jak wielu innych, wtedy ciążył, chciał też i Bardo gwałtem przeinaczyć, aby je odpowiedniejszym na rezydencję magnacką uczynić. Ostatecznie jednak zadanie to synowi Wincentemu - nowemu dziedzicowi Barda - pozostawił. Wincenty Suchorzewski, odebrawszy gruntowne, a przy tym światowe wykształcenie, niewiele dostrzegał uroku w prostych chłopkach i prostym ojczystym krajobrazie. Był człowiekiem nie tylko obytym, ale i możnym, postanowił więc światu zaimponować urządzeniem Barda. Wytyczył rynek, wyznaczył w tym sielskim krajobrazie ulice i ponoć takie same jak w Poznaniu, zasadził kasztanowe aleje. Środkiem Barda szła droga, a po jej bokach, z jednej i z drugiej strony urządzono ocienione chodniki dla pieszych. Dzisiejsze Bardo w niczym nie przypomina metropolii, ale można tam jeszcze znaleźć okruchy dawnej świetności. Aleje kasztanowe, choć długo przedstawiały się nad wyraz pięknie, zniknęły z bardzkiego widnokręgu. Tak zwany rynek dzisiaj jest centralnym placykiem, przy którym usytuowano sklep, przystanek autobusowy, kapliczkę ze św. Wawrzyńcem, klub "Ruchu", parę domów i jakąś nowoczesną, wiejsko-miejską kamienicę. Wracając jeszcze na chwilę do przeszłości, powiedzmy i to, że drugim dziełem Wincentego Suchorzewskiego było wystawienie kościoła. Kościół ten, jak głosi miejscowa legenda, wzniesiono na znacznym, sztucznie usypanym kopcu. Kopiec ten mieli ponoć usypać przez dziedzica przyprowadzeni jeńcy tatarscy. Ziemię do swojej pracy mieli brać ze stawku, znajdującego się tuż przy kościele, po drugiej stronie drogi. Tyle legenda, a jak mogła wyglądać prawda? Pewne są trzy fakty: stawek, wzgórze i stojący na nim kościół. Wzgórze, co widać gołym okiem, nie jest w obecnym kształcie zwyczajnym dzieckiem natury z okresu wielkiego zlodowacenia. Dolna, szersza jego część, to zapewne pagórek jakich wiele w okolicy. Służył on być może, ukryty w gęstych lasach, pierwotnym Słowianom za jedno z kilku w tym regionie siedlisk lub jako miejsce słowiańskiego kultu. Potem, gdy osada rozrosła się, a pogańskie bóstwa zastąpił Bóg chrześcijański, na tym samym wzgórzu pobudowano pierwszą drewnianą świątynię, opatrzono znakiem krzyża i ryby. W końcu nadszedł dla Barda złoty wiek pod rządami Suchorzewskich, którzy, zmieniając wszystko, postanowili zadbać i o kościelny pagórek. Stary, drewniany kościół rozebrano i podwyższono o kilka metrów kościelny teren. Do tego celu posłużono się najprawdopodobniej ziemią z pogłębionego przy okazji pobliskiego stawku, ale czy pracę tę wykonali jeńcy tatrscy - nie wiadomo. I jest to chyba kolejna legenda, bo przecież Wincenty Suchorzewski nie wojował już z Tatarami. Jedyne, co możliwe w tej historii, to ów tatarski wątek. Kto wie czy do prac ziemnych nie wynajęto jakichś robotników, którym zarządzał osiedlony w Polsce były niewolnik tatarski. Mógł to być ichni jenżynier od sypania szańców, doskonale znający się na robotach ziemnych, albo potomek tatarskich osadników, których Wielkopolska znała w tym czasie doskonale. Z przekazów historycznych wynika i to jeszcze, że Wincenty Suchorzewski nie poprzestawał na budowie nowego kościoła, którego fundatorem był jego ojciec. Wiadomo, że dla zupełnie już świeckich celów sprowadził do Barda orkiestrę składającą się z muzyków włoskich, którzy po części zasymilowali się z miejscową ludnością, czego efekty jeszcze i dzisiaj bystre oko wyłowi z urody miejscowych panien. Za grajkami ściągnęli do Barda artyści innych profesji, na przykład malarze, bez których trudno wyobrazić sobie jakikolwiek znaczniejszy wtedy majątek. Pan na Bardzie postarał się także o paru fryzjerów, piwowarów, gorzelnianych czy szewców. Wiadomo i to, że obok gorzelnianego i piwowara osadzono we wsi, by ją w miasto przekształcić, najrozmaitszych rzemieślników, jak cieśli, stolarzy i młynarzy. Po większości tych przybyszów i ich rzemieślniczych umiejętności nie został w Bardzie nawet ślad. Pałac Czapskich, ostatnich właścicieli Barda, być może zabytek z epoki, od spodu podgryzają szczury i niszczy wilgoć, a od góry trawi klimatyczna karuzela. Wiekowe kasztanowce, umierają stojąc, o rynku już mówiliśmy, o kościele wspominać nie trzeba, bo jest to jedyna pozostałość z dawnych czasów, która doskonale broni się przed cywilizacyjną zawieruchą końca XX wieku. Włoscy muzykanci albo wrócili do słonecznej Italii, albo - jak już wspomnieliśmy - połączyli swą ognistą krew i południową urodę ze słowiańską rzeczywistością psychiczną i fizyczną. O malarzach wspominają tylko kościelne kroniki, stolarze, szewc, cieśla, piwowar i gorzelnik przeszli na państwowe etaty. Kto się więc ostał? Ostał się jeno młynarz - Marian Mężyński (ur. 1919r.), syn młynarza Jana Mężyńskiego (ur. 1875r.), wnuk młynarza Mikołaja Mężyńskiego (ur. 1849r.), prawnuk młynarza Wojciecha Mężyńskiego (ur. 1806r.). Czy pradziad Mariana, Wojciech był pierwszym młynarzem w tej okolicy, nie wiadomo. W każdym bądź razie pamięć rodu ani w innych sprawach młynarstwa, ani w innych sprawach dalej nie sięga. Wszystko wskazuje na to, że jeżeli nie sam Wojciech Mężyński, to na pewno jego ojciec, którego imienia nie znamy, musiał zetknąć się w Bardzie z Wincentym Suchorzewskim. Ostatni z rodu młynarzy bardzkich - Marian Mężyński, sześćdziesięciodziewięcioletni mężczyzna ciągle jeszcze w pełni sił i zdrowia, pomimo, że przepracował w zawodzie 54 lata, nie czuje ani znużenia życiem, ani zmęczenia pracą, ani żalu do świata za to, że jest młynarzem właśnie. Edukację w zawodzie rozpoczynał w wiatraku ojca, gdzie jeszcze i dziadek nie zasypiał nad miską z kluskami. Były to piękne czasy, we wsi stały dwa wiatraki, których właściciele konkurowali ze sobą o jakość mąki, o dobre wiatry, o klienta wreszcie. O ile z mąką i klientami zawsze dochodzili do ładu, o tyle wiatr był jedynym punktem całego tego układu, na który nikt nie miał wpływu. Oczywiście doświadczony młynarz-wiatracznik doskonale orientował się kiedy wiatr przyjdzie, kiedy odejdzie, jak ustawić pracę, aby nie wychodzić na kłamcę, ale wiedza ta nigdy nie dawała gwarancji co do siły i trwałości życiodajnych podmuchów. Bywało raz lepiej, raz gorzej, nigdy jednak człowiek nie miał pewności, kiedy mąka osiągnie pożądaną sypkość, kiedy będzie można przestać wsłuchiwać się w skrzypienie łopat i szum przesuwającego się w rurach zbożowego sortu. Wiatrak Mężyńskich, koźlak z długim dyszlem, można było nakierować na tę stronę świata, skąd wiało, choć przecież bywały całe tygodnie, że nie wiało wcale, albo tak słabo, że o dobrym mieleniu nie było nawet mowy. A bywało i tak, że na gwałt trzeba było zmniejszyć powierzchnię łopat, aby ostre podmuchy lub ciągła, silna zawieja nie narobiła szkody. I tak to żyło się całe lata od wiosny do jesieni i od zimy do lata, między zwyczajnym śrutowaniem żyta a szykowaniem pszennej mąki na śwąteczne placki. W takiej atmosferze i w takiej niezwyczajnej zwykłości dorastał na młynarza Mężyński Marian, który miał doczekać prawdziwej rewolucji, głównie w technice napędu. Zaczynał u ojca i dziadka jako piętnastoletni wyrostek, poszedł potem na kurs młynarski do Gniezna, a gdy przejął już na własne barki część młynarskiego trudu, kiedy poznał tajniki maszyn i urządzeń najlepszych europejskich firm, kiedy wreszcie zaczął przemyśliwać nad unowocześnieniem technologii w rodzinnym wiatraku - nastała wojna. Okupant bardzo dbał o wykorzystanie całego potencjału rolnego. Wiadomo - jedzenie należało do najważniejszych surowców strategicznych. Dlatego nad wiatrakami, nad młynami wodnymi i parowymi, nad całym młynarstwem wielkopolskim zawisła decyzja o zakazie przerabiania na mąkę żyta i pszenicy. Wolno było jedynie śrutować część zbóż na potrzeby gospodarskie. Poza tym, co dotyczyło także Barda, nie zmieniło się życie, nie zmieniły się obowiązki, nie wymieszały się pory roku ani strony świata. Nadal trzeba było łowić wiatr, nadal trzeba było słuchać co mówią skrzypiące spojenia wiatracznych belek i jak wędruje nielegalna czasem mąka do legalnych worków i na polskie furmanki. Nadszedł rok 1945 i wszystko zaczęło się od nowa. Tym razem jednak świat zmieniał się niemal z dnia na dzień. To co przed wojną i w czasie wojny było polskie, patriotyczne i uczciwe, nagle stawało się wrogie, kułackie, imperialistyczne a nawet zbrodnicze. Przemiany społeczno-gospodarcze lat czterdziestych i pięćdziesiątych nie ominęły i bardzkich wiatraków. Tym razem, wyemancypowany już i politycznie uświadomiony lud pracujący wsi polskiej nie korzystał z podejrzanych usług prywatnych młynarzy. Słynna wtedy dewiza, głosząca, że "każda dodatkowa fura gnoju, to nóż w plecy imperializmu zachodniego", stawała się niekiedy wystarczającą bronią przeciw amerykańskiej stonce ziemniaczanej zrzucanej z samolotów, i przeciw wrogom klasowym, którzy polskiej, dziarskiej młodzieży próbowali podsuwac wódkę. W wiatraku Mężyńskich wódki co prawda nie podsuwano i stonki nie produkowano, ale przecież - jak twierdził wtedy niejeden powiatowy demagog-neofita - prowadzono wrogą, kułacką robotę, mieląc prywatnymi urządzeniami prywatne zboże na prywatną mąkę, z której dziarskie ręce młodych piekarzy miały wypiekać socjalistyczny chleb sojuszu robotniczo-chłopskiego. Ukrócono więc ten proceder, kasując mielenie i znowu zezwalając tylko na śrutowanie zboża dla potrzeb okolicznego ciągle jeszcze nieuświadomionego rolnictwa. Umiejętności Mariana Mężyńskiego sprawdzano też nieustannie głównie w sferze rachunkowości młynarskiej. Przynajmniej raz w miesiącu wpadała bardzo ważna komisja i dokładnie przeważała cały towar znajdujący się w wiatraku. Gdy ilość w workach nie zgadzała się z ilością w księgach, następowały zdecydowane represje finansowe. I tak za kilka kilogramów własnej mąki, uzyskiwanej z własnego zboża, wyhodowanego na własnym polu - właściciel wiatraka kilkakrotnie karany był przez kolegia do spraw wykroczeń. Ale przetrzymał i to, wiedząc, że rację mają ci, którzy mają czyste ręce i spokój ducha. I nie pomylił się - antykułacki miecz zardzewiał i rozpadł się jak bicz z piasku, a on, uczciwy młynarz pozostał. W tym czasie podciągnięto do Barda prąd elektryczny, który uniezależniał młyny zbożowe od kaprysów aury i zachcianek lokalnych monsunów. Gospodarstwo Mężyńskich znajdowało się na wschodnim krańcu wsi, a wiatrak stał jeszcze dalej, na lekkim wzniesieniu, kilkaset metrów w stronę Chwalibogowa. Ponieważ ciągnięcie prądu do wiatraka okazało się z wielu powodów nieopłacalne, postanowiono przyprowadzić wiatrak do prądu. Co się dało - rozmontowano, wiatrak wsadzono na odpowiedniej długości okrąglaki i w kilka dni paru mężczyzn przeciągnęło go polem w okolice zabudowań. Wiatrak w przestrzeni pokonał zaledwie 500 metrów, ale w czasie, niemal natychmiast, przeskoczył całą epokę. Do ponownie zamontowanych maszyn podłączono silnik elektryczny i dalej robiono to, co było dozwolone i na co zezwalały aktualne przepisy i ustawy. Kiedy na świecie nieco się rozwidniło, gdy ustąpiły ciemności kryjące ziemię, ostatni z rodu Mężyńskich przystąpił do wznoszenia murowanego młyna z prawdziwego zdarzenia. W roku 1965 za zezwoleniem wszystkich świętych i ku chwale postępowej wsi polskiej uruchomiono prywatny młyn zbożowy z napędem elektrycznym. Skończyło się śrutowanie, zaczęło się - po raz drugi już w życiu pana Mariana - prawdziwe młynarstwo. A wiatrak? Wiatrak z czasem coraz bardziej podupadał, aż pewnego lata został rozebrany i spoczął we fragmentach na placu obok zabudowań gospodarskich. Dzisiaj mocno trzeba by się napocić, aby w pokrzywach znaleźć jaką śrubkę czy kawałek deski, najostateczniejsze resztki dawnej świetności. Czasy się zmieniają, wiatraki odchodzą na emeryturę, a młynarze - przywykli do niezawodnego napędu elektrycznego, rozstają się ze swoimi rodzinnymi pamiątkami z bólem serca, ale i zmuszeni koniecznością dziejową. Ta sama konieczność dziejowa sprawiła, że już przed pierwszą wojną światową młyny zaczęły wypierać wiatraki, a w latach 1920 - 1939 wiatraki zajmowały się głównie śrutowaniem, gdyż mąkę niemal wyłącznie przecierały młyny. Zaś po drugiej wojnie światowej wiatraki zostały niemal całkowicie wyparte przez technikę i elektryfikację z jednej strony oraz przez małe, gospodarskie śrutowniki z drugiej. W świetle tych przemian, dzieło życia Mariana Mężyńskiego - murowany młyn elektryczny z pełnym oprzyrządowaniem jest logicznym następstwem przemian cywilizacyjnych, które w Bardzie zapoczątkowali Suchorzewscy jeszcze pod koniec XVIII stulecia. Oglądając ten, jeden z niewielu w okolicy prywatnych młynów, można na metkach maszyn tam zainstalowanych odczytać takie np. napisy: "FABRYKA MASZYN MŁYŃSKICH, OSTRÓW WLKP., MAXIMOWICZ-SZEJNER-LESIŃSKI", "GEBRÜDER BÜHLER, UZWAIL SCHWEIZ, NUMMER 57416", "GANZes Tsa DANUBIUS, BUDAPEST 1923, 37998". Napisy odczytane z szafy aspiracyjnej i walców młyńskich mówią wiele o kulturze materialnej tych ziem i tego regionu, mówią też coś o ludziach, którzy zajmowali się produkcją urządzeń młyńskich. Jednak, aby odczytać ukrytą za tymi słowy historię, trzeba by wgłębić się w historię przemysłu europejskiego, a na to miejsca tutaj nie ma. Nie będzie przesadą jeżeli powiemy, że młyn i młynarstwo to dwie największe miłości Mariana Mężyńskiego. Dwa suche i niewiele mówiące laikowi słowa: "młyn" i "młynarstwo", ale ile się za tym kryje zdarzeń, olśnień i trudnej do opisania radości trwania, wie tylko ten, kto poświęcił się swemu zawodowi bez reszty, kto umie przypatrywać się z boku i milczeć kiedy gra serce młyna. Przecież młyn to nie tylko zboże na początku i mąka na końcu, to nie tylko walce, sita, sortowniki i całe kilometry pasów transmisyjnych, to przecież także cisza bezruchu i muzyka sfer, gdy na wszystkich piętrach młyna grają swoje partytury bezbłędnie wyregulowane maszyny, w których to, co ruchome musi jak ulał pasować do tego, co statyczne, w których to, co dźwięczy musi pasować do tego, co milczy, w których to, co wznosi się odpowiada dokładnie temu, co opada. I tylko wprawne ucho zakochanego w swoim zawodzie człowieka potrafi wyłapać fałszywe nuty, zachwiany rytm, rozpadającą się harmonię. I tylko to ucho (oraz czasem oko i dłoń szukająca w plątaninie przewodów ponad normę rozgrzanych miejsc) łowiąc te wszystkie najdrobniejsze nawet niedomogi kilkupiętrowego młyńskiego zegarka, informuje człowieka o tym, co dzieje się i co przeszkadza, co żyje i co umiera, co można przepuścić, a co natychmiast zatrzymać. Jest to sztuka, której nikt z nas nie opanuje w dwa tygodnie czy nawet w pięć lat. na to trzeba całego życia. Na to trzeba całego serca i całej duszy, na to trzeba wielkiej miłości. Marian Mężyński, gdyby urodził się raz jeszcze i raz jeszcze miał możliwość wyboru, bez namysłu wybrałby takie samo życie w tym samym zawodzie. Lata doświadczeń, duża wiedza praktyczna i mistrzowskie opanowanie tajników teoretycznych, sprawiają, że obecnie, młyn w takim kształcie jaki można oglądać od środka, jest bez reszty dziełem jego rąk i jego umysłu.Zasady młynarskiego rzemiosła nie zmieniają się, ale zmieniają się poszczególne rozwiązania, udoskonalenia, pomysły dla przyszłych użytkowników. Wiele z tego wykonał ostatni z rodu bardzkich młynarzy osobiście, wiele ulepszył w czasie bezsennych nocy, gdy wyobraźnia zastępowała rysunek techniczny, a ołówek i kartka papieru deskę kreślarską. Jezeli komu na tym zależy, może poprosić Mariana Mężyńskiego, aby z pamięci odtworzył cały ten młyn raz jeszcze. I stanie się ciałem słowo, bo prawdziwy młynarz, to jest taki ktoś, kto swoją sztukę opanował całkowicie i do końca, kto swojego młyna nie zdradzi do ostatniej chwili, kto oddając go swemu następcy, będzie troszczył się o dobre imię FIRMY i o to, aby świat każdego dnia zaczynał się właśnie od zaklinania zboża w mąkę, mąki w chleb, chleba w życie. Ostatni młynarz, bezdzietny wdowiec, zajmujący się w wolnych chwilach pszczelarstwem, nie przypomina sobie, aby odmówił komukolwiek wejścia do swojego królestwa. Mełł w piątek i w świątek, mełł w dzień i w nocy, mełł na wiatr i na prąd, mełł zawsze - jak jego ojciec i dziad - zawsze gdy była potrzeba, aby nikomu nie zabrakło mąki na chleb i na placek. Do dzisiaj zjeżdżają się do jego młyna gospodarze z wielu gmin i z odległych miejscowości. Mają zaufanie do jego ucha, jego ręki i jego wrsztatu. Czy może być większa nagroda dla ostatniego prawdziwego młynarza? I chociaż nie wszystko w życiu naszego młynarza szło jak po maśle, nie wszyscy i nie zawsze potrafili zgłębić jego własną cichą filozofię, to przecież - nawet jeżeli jest się bezdzietnym wdowcem - który musi przekazać młyn w młode ręce, prawda, którą nosi w swoim sercu i w swoim umyśle, prawda czterech przynajmniej pokoleń bardzkich młynarzy, prawda uwięziona w szumie wiatru i buczeniu silnika jest tym, bez czego nie da się przeżyć tylu lat w jednym punkcie na kuli ziemskiej pod wezwaniem stale tej samej troski, w imię świętości, której na imię PRACA. To mówią nam nasze własne lęki poranne i mądre oczy ostatniego prawdziwego młynarza. Źródło: miesięcznik
społeczno-kulturalny NURT nr 9/1988, RSW "Prasa-Książka-Ruch" |